Jest jednym z największych zwycięzców wśród tegorocznych debiutantów. Jego sukces to jednak pokłosie wydarzenia, które z perspektywy czasu może okazać się jedną z poważniejszych porażek XXI wieku – brexitu. Porozmawialiśmy o tym ze Slowthaiem, autorem doskonałej płyty Nothing Great About Britain.
Podczas gdy Skepta, trzymając w dłoni kij bejsbolowy, recytuje swoją gościnną zwrotkę z Inglorious, on siedzi na lufie czołgu. W równym stopniu zajarany mało subtelną, falliczną metaforą symbolizującą równocześnie męstwo oraz nastoletnią rubaszność, co perspektywą obrócenia w perzynę wszystkich przeszkód, które stoją na jego drodze. Ten kadr z teledysku do wspomnianego singla chyba najlepiej streszcza osobowość jednej z najgorętszych postaci w muzyce (tak, nie tylko rapie), która objawiła się światu w pełnej krasie w tym roku.
Z autorem Nothing Great About Britain widziałem się w momencie, w którym premiera longplaya została dopiero oficjalnie zapowiedziana. Siedzimy na backstage’u klubu, gdzie za kilkadziesiąt minut da koncert, w trakcie którego duża część publiki będzie odbijać się od sufitu. Slowthai w zasadzie leży na krześle – jego głowa ledwo wystaje ponad oparcie, a palce obu rąk ma zaplecione na jej czubku. Nic nie zwiastuje, że ten wyluzowany – i pewnie piekielnie zmęczony ciągłym podróżowaniem z punktu A do punktu B – chłopak zaraz zacznie gadać z pasją kaznodziei z lokalnej amerykańskiej telewizji.
„Myślę, że brytyjskie społeczeństwo zasłużyło na karę, która pozwoli mu przemyśleć to, co przez lata zostało spieprzone. Ignorancja i zamknięcie się przed światem będzie zgubą wielu Brytyjczyków. Bo niby co? Ma się pojawić jakiś superbohater, który ocali nas od brexitu?„
Jego oczy ciągle się śmieją. Z krótkimi przerwami, w trakcie których podnosi powieki i zaczyna strzelać spod nich iskrami, gdy tematyka tego wymaga. Nakręca się jak katarynka przy każdej wypowiedzi i zaczyna intensywnie gestykulować, ale w połowie naszej rozmowy narzeka też na problemy z koncentracją. Traci wątek, gdy ktoś wchodzi lub wychodzi z pomieszczenia, w którym się znajdujemy. To właśnie ten nadaktywny, łączący w sobie usposobienie podstawówkowego urwisa i Dude’a z Big Lebowskiego, 24-latek nagrał jedną z najodważniejszych i najważniejszych płyt tego roku. Nothing Great About Britain to, co rzadkie w wypadku debiutanckich płyt, concept-album próbujący uchwycić zeitgeist współczesnej, trzęsącej się ze strachu w obliczu brexitu, Wielkiej Brytanii oraz wyrażający sprzeciw dużej części młodych zmęczonych do cna codzienną błazenadą rozgrywającą się w londyńskim gmachu parlamentu. Slowthai szuka esencji i największych zalet swojego narodu w rodzinnym Midlands, przywołuje ludzi, którzy są według niego prawdziwą solą ziemi i mają realne, bolesne problemy, ale płynnie przechodzi do kanonady wycelowanej w instytucje, które uważa za skostniałe i bezsensowne. Nie boi się nazwać królowej pizdą oraz przyznać, że darzyłby ją szacunkiem pod warunkiem, że ona wcześniej wykazałaby podobną inicjatywę. Młody raper łączy grime, alternatywny hip-hop i punk nie tylko muzycznie, ale też ideowo, a każdy z jego mocnych pojazdów po rodzinie królewskiej lub rządzie od taniej prowokacji w wykonaniu Sex Pistols odróżnia ilość merytoryki, która popiera dany osąd. Nie inaczej jest z samym tytułem płyty.
– Jasne, Nothing Great About Britain to jest mocna opinia. Ale to też pytanie: co właściwie jest tu takie wspaniałe? Dla mnie wspaniała jest rodzina, wspólnota, miejsca, które tworzą ludzie. Mój patriotyzm sprowadza się przede wszystkim do troski o nich. Chcę stać razem z nimi. Powinniśmy być wspólnotą, a nie tylko „Wielką Brytanią”. Nie chciałbym, żeby ten tytuł był interpretowany tylko lokalnie. To się dzieje wszędzie, państwa, instytucje zawodzą i trzeba spojrzeć na to, co jest faktycznie najważniejsze i może przetrwać. Wszędzie na świecie ludzi takich jak my reprezentują kolesie, którzy nic nie kumają i nie chcą zrozumieć. A z jakiegoś powodu mają autorytet, który pozwala im decydować o nas – mówi.
Przykład Slowthaia, który zrobił światową karierę w ciągu kilkunastu miesięcy, pokazuje, jak mocno redefiniuje się pojęcie autorytetu wśród ludzi kultury, w naszym kraju mocno zdefiniowane przez drętwe programy telewizyjne pokroju „Drugiego śniadania mistrzów”. – Czuję, że moim obowiązkiem jest wypowiadać swoje własne zdanie – podkreśla Ty. – Nic z tego, co mówię, nie jest prawdą objawioną i nie ma być tak traktowane. To opinia. Wiem jednak, że tematy, które poruszam, dotyczą też innych i w ten sposób mogę chociaż częściowo oddać głos grupom, które reprezentuję. Słucham siebie i ludzi wokół mnie. Gdybym mówił o czymkolwiek, co mnie nie dotyczy, byłbym strasznym kretynem i hipokrytą. Muszę czuć jakieś połączenie. Moim obowiązkiem jako artysty jest mówienie o rzeczach, które dotyczą mnie i ciebie. W swoim pojęciu byłbym fejkiem, jakbym tego nie robił. Z drugiej strony, nie zagłębiam się w politykę na tyle, by sypać jak z rękawa ustępami z poszczególnych ustaw. Nie twierdzę więc, że znam się najlepiej na tym temacie, bo nikt tak naprawdę się nie zna. Mam swoje przekonania. To je należy wyrażać, by móc cokolwiek zmienić.


Brexit, mimo że od inicjującego go referendum minęły ponad trzy lata, długo nie znajdował swojego odbicia w muzyce. Niemal całe lata 80. wypełniały piosenki i nieraz albumy komentujące burzliwe czasy thatcheryzmu. Dopiero w ostatnich miesiącach, gdy zegar zaczął nieubłaganie odliczać sekundy pozostałe do (na chwilę obecną ciągle przekładanej) godziny zero, coś nieśmiało zaczęło się zmieniać. Ścianę, w którą uderzano z irytacją hamowaną przez brytyjską powściągliwość, przebił na wylot właśnie Slowthai. Czekając już kilka dobrych lat na analogiczny kierunek na polskiej scenie, pytam więc, czy młody raper ma jakieś rady dla lokalnych artystów, którzy chcieliby otwarcie w swojej twórczości wypowiadać się na polityczne tematy. Zaczynamy domniemywać, że główną obawą może być strach przed banałem. – Nikt nie chce być ckliwym fajansiarzem. Każdy chce być tak fajny, jak tylko potrafi. Ci, którzy są naturalnie cool, nie muszą się zastanawiać czy to, co robią, jest w porządku.
Podkreśla jednak świadomość tego, że nic nie dzieje się w próżni, a każde zaangażowanie może wiązać się z publiczną oceną: – Jeśli ktoś się z tobą nie zgadza, to ma do tego prawo. Tak jak ty masz prawo do wyrażenia swojego zdania. Jeśli mogę coś doradzić, to przede wszystkim po prostu wyrażanie swoich myśli. To nie musi się dziać w muzyce. Powiedzcie to chociaż w wywiadzie lub za pomocą social mediów. To ważne. Jesteśmy wszyscy strasznie skupieni na materializmie. Ale jest jakaś granica, po przekroczeniu której trzeba to olać i stanąć po stronie swoich ludzi, jeśli coś im zagraża. Nie można żyć pod dyktando opinii innych osób i ich oczekiwań.
Płynnie wracamy na Wyspy, by rozmawiać o brexicie. Slowthai zaczyna się bawić w jasnowidza, z równą dozą powagi i zawadiactwa. Nakreśla szczegółową oś czasu, na której dociera do 2029 roku. – Ja będę miał 34 lata, a ty 36. Będziemy starzy i zapijaczeni. To będzie naturalna konsekwencja rzeczywistości, w której przyjdzie nam żyć. – To tylko jednak, napisany z czarnym humorem, przypis do przygnębiającej wizji: – Będziemy się babrać w tym szambie bardzo długo. Ekonomia się załamie już do reszty. Ludzie, którzy są w gównianej sytuacji, będą mieli wyłącznie trudniej. Bogacze pozostaną bogaci i uciekną w spokojniejsze miejsca. – W tej rozpaczliwej sytuacji 24-latek widzi jednak naukę: – Ta cała sytuacja to pokłosie ignorancji. Decyzji ludzi, którzy dbają wyłącznie o swój interes i nie są zainteresowani losem młodych. Myślę, że brytyjskie społeczeństwo zasłużyło na karę, która pozwoli mu przemyśleć to, co przez lata zostało spieprzone. Ignorancja i zamknięcie się przed światem będzie zgubą wielu Brytyjczyków. Bo niby co? Ma się pojawić jakiś superbohater, który ocali nas od brexitu?
Szukając struktur, które mogą się ostać, gdy Wielka Brytania będzie się metaforycznie i dosłownie rozpadać, wracamy do miejsca, w którym Tyrone Frampton (bo takie personalia widnieją w jego dowodzie) przyszedł na świat niecałe ćwierć wieku temu – Northampton. Dwustutysięczne miasto to jeden z ważniejszych ośrodków Midlands – regionu, który w opinii reszty Brytyjczyków wyróżnia jedynie najtrudniejszy do zrozumienia regionalny akcent w całym Zjednoczonym Królestwie. Slowthai nadal regularnie tam wraca. Gdy nie jest w trasie, dzieli swój czas pomiędzy Londyn i Northampton. – Musiałem się tam sam odnaleźć. Wiesz, tam nie ma zbyt wielu raperów. Jest Izzie Gibbs i kilku innych chłopaków, którzy robią swoje. – Brak wyróżników na angielskiej mapie rekompensują mu jednak wartości, których nie da się zredukować do prostych haseł. – Nawet nie wiem, jak to dobrze wyrazić, ale to jest po prostu moje miasto. Miejsce, które reprezentuję i nie przestanę. Nie było tak, że rozglądałem się wokół i myślałem: kurde, nie ma tu żadnych innych raperów. Moi ludzie stworzyli historie, które mnie ukształtowały i które mogę przekazywać dalej. Mój głos to też ich głos.

Ty nie zawsze miał być artystą, mimo że muzyka towarzyszyła mu od zawsze. – W szkole marzyłem o tym, by zostać cukiernikiem w ekskluzywnej restauracji i robić wypasione desery. Potem chciałem zostać adwokatem, żeby wyciągnąć wszystkich swoich ziomków z paki. Fantazjowałem też o byciu masażystą. Myślałem: raju, ile oni zarabiają hajsu. Klepiesz kogoś po plecach, a on ci za to daje sowitą sumę. Nic z tego nie wyszło. Ale nie chciałem nie robić nic. Zwróciłem się do muzyki. To była jedna rzecz, którą naprawdę uwielbiałem robić.
Jak się okazało, kilka tygodni po naszej rozmowie ten ruch zdecydowanie się opłacił. Nothing Great About Britain zadebiutowało na 9. miejscu na brytyjskiej liście sprzedaży, a Slowthai stał się jednym z najbardziej pożądanych artystów na festiwalach na całym świecie. Woda sodowa nie zdążyła mu uderzyć do głowy. Wręcz przeciwnie, Ty celebrował wydanie debiutanckiego longplaya trasą po Zjednoczonym Królestwie, na której bilety kosztowały 99 pensów – tak by czynnik finansowy nie był barierą dla tych, którzy chcą go usłyszeć i bawić się razem z nim. Wszystkie koncerty oczywiście wyprzedały się na pniu. Raper nie ma zbyt wielu obiekcji do swojego życia zawodowego: – Irytują mnie tylko późne posiłki i ludzie, którzy każą mi coś zrobić. Na szczęście nie muszę ich słuchać.
Jego występy stały się prawdziwą wizytówką – to pełne punkowej energii performansy. Zwykle do czasu trzeciego utworu Slowthai stoi na scenie w samych bokserkach. MC wywołał prawdziwy huragan pod sceną w warszawskiej Hydrozagadce. To samo powtórzył w tym roku na katowickim OFF Festivalu i raczej dość luźno i bez tremy podchodzi do swoich obowiązków: – Kiedyś się stresowałem i pędziłem do kibla przed każdym występem. Teraz więcej stresu przysparzają mi kontakty z ludźmi, którzy je wymuszają. Przed koncertem muszę się skoncentrować. Pobyć ze sobą, aby móc potem dać innym jak najwięcej siebie.